Wierzba płacząca

facebook twitter

23-11-2021

Potrzebowałem dwudziestu pięciu minut, aby dojść pieszo do kaplicy dojazdowej w parafii Matki Bożej Loretańskiej w El Palomar. Przemierzałem ten odcinek w deszczu i zimnie czy też w dzień słoneczny i pełen spiekoty, jak to bywa podczas argentyńskiego lata. Po drodze szedłem obok torów kolejowych, nazywanych przez tamtejszych mieszkańców „martwymi” torami, chociaż można by powiedzieć, że była to droga kolejowa w agonii, gdyż raz na dzień przejeżdżał tędy pociąg towarowy z „prędkością” piechura, gwiżdżąc nawet na psy przesiadujące przy torach.

Po drodze do kościoła

Szedłem chodnikiem pomiędzy torami i ulicą. Wśród chwastów i traw, których nikt nie kosił, walały się wszelkiego rodzaju śmieci. W pewnym miejscu, gdzie zbierała się woda pomimo odprowadzających ją rur, rosła wierzba płacząca. Codziennie przysłuchiwała się i przypatrywała grupce starszych panów, którzy pod jej długimi warkoczami, zwisającymi aż do ziemi, zbierali się na grę w karty. Panom towarzyszyła niezawodnie butelka piwa postawiona na ziemi. Pośród nich był także Carlos, o wiele młodszy od pozostałych, być może liczył około czterdziestu lat.

Na początku pozdrawiałem ich i udawałem się do kaplicy, by odprawić mszę świętą lub na zebranie. Z czasem zatrzymywałem się przy nich na chwilę, przyglądałem ich grze i zamieniałem kilka słów. Bywało, że nasze rozmowy trwały dłużej i dotyczyły różnych spraw, między innymi tematów religijnych. Działo się tak przez jedenaście lat mojej posługi w parafii Matki Bożej Loretańskiej w El Palomar, w piątki i soboty wieczorem, gdy miałem dyżur w kaplicy.

W niedzielę msza święta w kaplicy była o godz. 9.00. Miasto budziło się ze snu i na ulicach nie było żywej duszy. Chociaż czasem można było spotkać grupkę podrostków wracających do domu po nocnej zabawie. Była to także godzina, kiedy sklepikarze zaczynali powoli otwierać swoje kramy.

Czas życia i śmierci

Pewnego sobotniego popołudnia Carlosa nie było w grupie.

– Co tam słychać? A gdzie jest Carlos? – zapytałem.

– Niestety, jest w szpitalu. Ma jakieś problemy z jelitami. Lekarze mówią, że nie jest to poważna sprawa – odpowiedzieli mi, chociaż zobaczyłem na ich twarzach pewne zakłopotanie.

Po jakimś czasie Carlos powrócił do grupy, ale już nie grał w karty. Zauważyłem, że był blady, co, jak mi się zdawało, nie wróżyło dobrze. I tak też było.

Padre, Carlos znowu znalazł się w szpitalu – powiadomili mnie pewnego razu.

Poprzez nich Carlos prosił mnie, bym go odwiedził w szpitalu. Chciał się wyspowiadać. Udałem się do niego, by pojednać go z Bogiem. Jako że czas jest niczym kamień młyński, który powoli, ale bezlitośnie ściera kruche ludzkie życie, wkrótce potem dowiedziałem się, że Carlos umarł.

Jego koledzy, którzy kiedyś też pozostawią to miejsce, nadal zbierali się pod wierzbą płaczącą. Czas pochylił ją. Wiatr zawzięcie miotał jej zwisającymi warkoczami, które słońce przeczesywało swoimi promieniami i dawało im lśniący wygląd. A w szpitalu w sakramencie pokuty popłynęły soki nowego życia i wycisnęły trwające w nieskończoność ślady pod Krzyżem Południa.

Podobne artykuły